Wybierz stronę

Pierwsza motocyklowa wyprawa w alpy

Pierwsza motocyklowa wyprawa w alpy

Jak zrodził się szalony ten pomysł?

W rok po otrzymaniu prawa jazdy na motocykl 24.07.2017 roku, wyruszam na pierwszą wyprawę motocyklową. Tak się złożyło, że bez kompletnego przygotowania na żywioł wyjeżdżam w… Alpy. Celem ma być Grossglockner 3798m npm. 3 tysiące km w trzy dni! Takie TURBO WAKACJE!

Chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę na co się piszę…

Ale po kolei 🙂

20.07.2017 roku Grześ pakuje się na wyjazd motocyklowy. Ma dotrzeć do swojego wspólnika w Austrii i mają spędzić z kolegami męski wekeend. Nagle wpada na pomysł, że może bym przyjechała w poniedziałek po niego i razem przez Alpy wrócilibyśmy do Polski? Takie trzy dni w siodle… Ja co najwięcej zrobiłam 300km jednego dnia mam jechac 850km za granicę! W pierwszej chwili, oczywiście się godzę, ale za chwilę przuchodza pytania: a jak sie zepsuje moto? A jak zabładzę? A jak sie coś stanie? Trochę mi mina rzednie, mimo, że plan wydaje się fantastyczny! I wtedy na pomysł wpada Grzechu, że zadzwoni do kolegów, może będa chętni? Oczywiście (jak się okazuje świrów jest więcej 🙂 nie trzeba było ich jakoś specjalnie namawiać… Grzechu wyjeżdza, a ja próbuję się spakować w jeden kufer – mimo lata mam zabrać ciepłe rzeczy bo w górach jest zimno. Nie było to łatwe ale zabieram najpotrzebniejsze rzeczy i jestem GOTOWA!

Ruszamy w nieznane!

Z kraju wyruszam ja, KKT i Arti. Kochan czeka na nas w Alpach. Do granicy mamy piękna pogodę, lecimy w doskonałych humorach. Niestety nie mamy ani nawigarcji, ani intercomów, więc w zupełnej ciszy raczymy się kilometrami w siodle. Za granicą sytuacja się zmienia, bo okazuje się że dwoje z nas nie ma aktywowanego roomingu i nie mamy neta (trzeba chwilę czekać by aktywowali) . Tak więc jeden telefon działa, nie ma jak dzwonić ani patrzyć trasy. No nic nie możemy się poprostu zgubić i już. Ale tak łątwo nie jest wiadomo…

Całą drogę do Austrii leje nam deszcz. My w skórzanych kombinezonach, mimo przeciwdeszczówek przemakamy całkowicie. Mijane ciężarówki na autostradzie wlewają nam wodę od góry i czujemy juz wodę w butach. Ale dziarsko jedziemy, cały czas kolumną, ważne by się nie zgubić. Docieramy po 850 km (nie wiedziałam, że tyle się da ) kompletnie przemoczeni. Ale czeka na nas ciepły hotel i pizza w ostatnim otwartym lokalu. Piwko smakuje jak nigdy dotąd. Nocą suszymy suszarkami skórzane kombiaki i buty. Niestety nie wysychają na rano. W buty zakłądamy worki foliowe, na siebie wszystkie rzeczy ciepłe jakie mamy i w strugach deszczu ruszamy na Grossglockner. Docieramy na miejsce a tu kompletne zaskoczenie: pada śnieg – motocykle nie są wpuszczane na trasę ze względów bezpieczeństwa. Nasz plan 3 dni z zaliczeniem szczytu, pali na panewce.

Co robić? Przemoczeni, zziębnięci, decydujemy…

A może przez Alpy na Chorwacje? Przynajmniej ciepło? Wygrzejemy ciałka?

Co za drużyna! Jednogłośnie stwierdzamy, że pomysł doskonały!
Nocleg znaleziony i ruszamy. Mamy 500km przez Alpy, najpierw Austryjackie, potem Włoskie. Na zmianę świeci słońce i leje deszcz. Tak przejeżdzamy serpentyny w górę i ruszamy w dół… Nagle okazuje się, że nie mam tylnego hamulca! Zestresowana sunę wolno w dół, zakrę za zakrętem. Docieram do chłopaków, sprawdzają moto i faktycznie ICH NIE MAM! No cóż nie mam i tak wyjścia, jadę tylko na przednim, co w górach nie jest łatwe, przez to mocno zwalniam. Za to widoki obłednę. Dzięki tej sytuacji mam czas podziwiać góry. Zjeżdzamy na dół, przestaje padać, wychodzi słoneczko.

Dajemy w palnik i czujemy totalny luz i flow…

Do czasu…

Po szkoleniu na torze co niektórzy maja takie flow, że… no cóż po prostu kolano na zakrętach im za mało. I bach! Motocykl na zakręcie upada, nic się nie stało, ale już w głowie: UWAGA! Ruszamy dalej ostrożniej. Lecimy spokojnie do granicy Chorwackiej, bo zmęczenie daje się we znaki. Jest pierwsza w nocy i granica. Tylko ją przekroczymy i za pół godzinki mamy nocleg, piwko i jedzonko. Nareszcie bo jesteśmy wykończeni…

Czy może być aż tak pięknie?

I… okazuje się, że nie mam dowodu… Jakaś masakra! Okazuje się, że ja go w ogóle nie zabrałam z Polski! Padnięci, głodni, zmęczeni po 500 km serpentyn, nie mamy noclegu. Płakać się chce… Panowie twardo mnie pocieszają. Siadamy na krawężnikach i szukamy noclegu, co w Słowenii nie jest proste szczególnie o 2 nad ranem. Wszystkie sklepy pozamykane, na stacji jedynie paluszki, piwka na wynos tez nie ma… Do tego brakuje nam benzyny (oczywiście mi…) więc na oparach znajdujemy stację wyjeżdzając specjalnie na autostradę (nie chę myśleć co by było gdyby była nieczynna a benzyny zbrakło)…


JEST!

Udaje się.. Tak spięci, ze po dotarciu na miejsce (koniec świata ) nie możemy zasnąć. Chill, pogaduchy i zasypiamy kolo 4 nad ranem. Ranek budzi nas pięknym słońcem i informacją , że musimy za godzinę opuścić nocleg. Sklep daleko. Na stanie mamy jedną bułkę, banana i maleńki dżem. Jako sprawna kucharka kroję bułeczkę cieniutko, smaruję dżemem i kładę plasterki banana. Przy tym cieszymy się jak małe dzieci. Każdy dostaje po kawałku i w drogę. Zjemy na trasie.

Pada decyzja!

Ruszamy do Włoch!

Musimy się gdzieś w końcu gdzieś wygrzać ! Mamy nocleg więc goooo. Na miejscu, nie do wiary – brak miejsca które bookujemy i mamy overbooking. W końcu udaje im się znależć dla nas hotel, nad brzegiem zatoki z pieknym widokiem. I to by było na tyle. Hotel przetpotopowy, z tak niesamowitym smrodem, bez klimy… Dobrze, że całe dnie spędzamy na zewnątrz to wieczorem padamy jak muchy.
I tak kolejne 3 dni wygrzewamy ciała, wynajmujemy jacht, chodzimy na pizzę, imprezujemy, zwiedzamy motocyklem dzikie plaże.

Czas szybko mija i musimy wracać…

W drodze powrotnej do Polski, po 200km okazuje sie, że zapomnieliśmy odebrać z hotelu nasze dokumenty i ja osobiście nie ma kompletnie żadnego, chłopaki albo jada bez prawka, albo bez dowodu…

Już jak dla mnie wrażeń dość jak na parę dni. Jadę spięta, ruch na trasie duży i oczywiście gubię się w gąszczu samochodów. Stawanie na autostradzie nie jest bezpieczne, ale jakoś musiałam się z chłopakami porozumieć. I całe szczęście bo ich minełam i musieli dużo nadrobić by mnie znależć, bo oczywiście zjechałam na stacje z pustym bakiem, a oni mnie mineli… Upał do tego doskwiera nam niesamowicie, a my nie przygotowani jedziemy w pełnych skórzanych kombinezonach!

Ale szczęśliwie docieramy do domu…


To był niesamowity dla mnie wyjazd: pierwszy wyjazd na moto, spontaniczny, na totalnym luzie. W upale, deszczu, przemoczona i przegrzana w skórzanym kombi, po 1000km dziennie, bez interkomów, nawigacji, mając ciepłe ciuchy w Alpy da się przeżyć niesamowite parę dni także w ciepłych krajach.

Mam nadzieję, że cała ekipa: Kochan, KTT i Arti mają takie same zdanie jak i ja 🙂

O autorze

Beti

Mam na imię Beata, mam 53 lata i czuję, że najlepsze lata dopiero przede mną! Jestem mamą, trenerką kobiet, właścicielką firmy, biegam ultra, jeżdżę motocyklem, startuję w Hyrox. Moja marka W Kobiecie Siła to odbicie tego, co czuję – prawdziwa siła rodzi się z pasji i determinacji. Kiedy jestem sama ze sobą, zastanawiam się, jak wiele już osiągnęłam, ale jednocześnie wiem, że to dopiero początek. Wiek to dla mnie tylko liczba – to, co naprawdę się liczy, to pasja, determinacja i miłość do życia. Jestem dumna z drogi, którą przeszłam, i z przeszkód, które pokonałam. Zawsze mam przed sobą nowe cele, jeszcze więcej wyzwań, i wiem, że nic mnie nie zatrzyma.

4 komentarze

  1. Ania

    Sam opis pogłębia do dalszego czytania i chęci dowiedzenia się co będzie dalej 😀 a film całkowicie przenosi w czasoprzestrzeni do tej podróży 🤩 ekstra🤩

    Odpowiedz
    • Beti

      Ta się zakończyła i zostanie w pamięci na dłużej 🌞 będzie kolejna 🏍️🏁

      Odpowiedz
  2. ALAN

    Ale super wyprawa, zazdroszcze.

    Odpowiedz
    • Beti

      Może kiedyś spróbujesz?

      Odpowiedz

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *